Samolot spadał w śmiertelnym korkociągu, ziemia zbliżała się nieubłaganie. Już wiedział, że nie ma najmniejszych szans; rzadko który z pilotów-amatorów małych, sportowych samolotów posiada spadochron, nie mówiąc o doświadczeniu w skokach...
“Pracodawcy” nie na darmo zwali go “Mistrz Wypadku”, on raczej wolał myśleć o sobie jako “Złota Rączka”. Nikt tak jak on nie potrafił spreparować samochodu aby w krytycznym momencie zawiodły hamulce, poduszki powietrzne zadziałały o ułamek sekundy za późno i zbiornik paliwa eksplodował przy zderzeniu... Albo weźmy taką windę w wieżowcu. Nie każdy wiedział jak spowodować aby nawet najbardziej podejrzliwy inspektor musiał zakwalifikować wszystko jako nieszczęśliwy wypadek; przecież każde urządzenie może zawieść po latach eksploatacji. A motocykl był po prostu śmieszną sprawą, poza tym ci młodzi ludzie i tak jeździli jak szaleńcy...
Pieniądze głuszyły u niego wszelkie wyrzuty sumienia. Wiedział oczywiście, że zleceniodawcy nie należą do żadnej legalnej instytucji rządowej i raczej wszystkie te instytucje woleliby omijać z daleka, ale w głębi ducha nie chciał nazywać rzeczy po imieniu. Słowo “mafia” miało jakiś taki nieprzyjemny posmak. Płacili dobrze, zawsze gotówką i o czasie, to było najważniejsze. Oczywiście ginęli ludzie, ale wolał myśleć, że byli to z pewnością członkowie gangów, wielokrotni mordercy czy ich szefowie o brudnych rękach i sumieniach. Starał się, aby jedynym problemem jaki zaprzątał jego głowę było “wypranie” gotówki, którą mógł później wydać legalnie na kosztowne prezenty dla żony czy dzieci, wakacje w tropikach lub kolejne hobby. Na szczęście Polska to taki cudowny kraj, w którym należy tylko wiedzieć komu i ile (to nota bene także z tych lewych pieniędzy). Był poza tym właścicielem nieźle prosperującego garażu w którym uwijało się kilku pracowników, reklamował się także jako fachowiec od restauracji starych pojazdów, co stanowiło, po pierwsze, niezłą przykrywkę dla zakupu kilku precyzyjnych maszyn, a po drugie, sprzyjało ukrywaniu opłat za nieoficjalne zlecenia. Komu by się chciało sprawdzać ile w rzeczywistości kosztowało przerobienie starej Syrenki na Porsche, ludzie mają różne zboczenia?
Rodzinę trzymał z daleka od swojej dodatkowej “pracy”. Starszy syn kształcił się na lekarza, a młodszy na adwokata (tu musiał posmarować kilku członków palestry, ale i to nie poszłoby gładko, gdyby nie dyskretna pomoc i wykorzystanie kontaktów ”mocodawców” ). Dumny był ze swych synów, lekarz zawsze przydaje się na starość, a jeszcze dobry adwokat w rodzinie to już ho, ho!
Jedyną słabością jaką miał, było uczucie zadowolenia z każdej dobrze wykonanej roboty. Z tego względu prowadził dziennik, w którym notował wszystkie oficjalne i nieoficjalne zlecenia z których był szczególnie dumny. Na przykład obok zdjęć odrestaurowanego BMW widniał także szczegółowy opis pracy i wycinek prasowy z katastrofy której był sprawcą. Nie był głupi aby chwalić się tym dziennikiem, o nie, dziennik był dobrze ukryty w garażu, gdzie nocami lubił dopisywać po kilka zdań. Ze zbyt wielu ust słyszał jak mafia traktuje tych, którzy za dużo wiedzą...
Latanie stanowiło jego najnowsze hobby. Własnoręcznie odremontował starego Pipera Comanche, jeszcze z lat ’50 zeszłego stulecia. Wynajmowane stanowisko w lotniskowym hangarze było dobrze zamknięte i z zainstalowanym alarmem; nie chciał aby ktoś niepowołany nawet dotknął jego ukochanej zabawki, poza tym nie ufał żadnemu mechanikowi. Posunął się nawet do tego, że w każdej futrynie hangaru umieszczał dyskretnie włos, który musiał wypaść gdyby ktoś obcy otworzył drzwi. Sprawdzał włosy za każdym razem przed otwarciem i wkładał ponownie przy zamykaniu.
Tego dnia włosy w drzwiach były na swoich miejscach, samolot wystartował bez najmniejszych problemów, ale na wysokości tysiąca metrów stery nagle zwiotczały. Przez chwilę jeszcze łudził się, że wpadł w dziurę powietrzną, ale ta ułuda rozwiała się w następnej sekundzie. Nie miał już żadnej kontroli nad maszyną. Ziemia zbliżała się szybko, a on cały czas zastanawiał się czy był to tylko zwykły, nieszczęśliwy wypadek...
“Pracodawcy” nie na darmo zwali go “Mistrz Wypadku”, on raczej wolał myśleć o sobie jako “Złota Rączka”. Nikt tak jak on nie potrafił spreparować samochodu aby w krytycznym momencie zawiodły hamulce, poduszki powietrzne zadziałały o ułamek sekundy za późno i zbiornik paliwa eksplodował przy zderzeniu... Albo weźmy taką windę w wieżowcu. Nie każdy wiedział jak spowodować aby nawet najbardziej podejrzliwy inspektor musiał zakwalifikować wszystko jako nieszczęśliwy wypadek; przecież każde urządzenie może zawieść po latach eksploatacji. A motocykl był po prostu śmieszną sprawą, poza tym ci młodzi ludzie i tak jeździli jak szaleńcy...
Pieniądze głuszyły u niego wszelkie wyrzuty sumienia. Wiedział oczywiście, że zleceniodawcy nie należą do żadnej legalnej instytucji rządowej i raczej wszystkie te instytucje woleliby omijać z daleka, ale w głębi ducha nie chciał nazywać rzeczy po imieniu. Słowo “mafia” miało jakiś taki nieprzyjemny posmak. Płacili dobrze, zawsze gotówką i o czasie, to było najważniejsze. Oczywiście ginęli ludzie, ale wolał myśleć, że byli to z pewnością członkowie gangów, wielokrotni mordercy czy ich szefowie o brudnych rękach i sumieniach. Starał się, aby jedynym problemem jaki zaprzątał jego głowę było “wypranie” gotówki, którą mógł później wydać legalnie na kosztowne prezenty dla żony czy dzieci, wakacje w tropikach lub kolejne hobby. Na szczęście Polska to taki cudowny kraj, w którym należy tylko wiedzieć komu i ile (to nota bene także z tych lewych pieniędzy). Był poza tym właścicielem nieźle prosperującego garażu w którym uwijało się kilku pracowników, reklamował się także jako fachowiec od restauracji starych pojazdów, co stanowiło, po pierwsze, niezłą przykrywkę dla zakupu kilku precyzyjnych maszyn, a po drugie, sprzyjało ukrywaniu opłat za nieoficjalne zlecenia. Komu by się chciało sprawdzać ile w rzeczywistości kosztowało przerobienie starej Syrenki na Porsche, ludzie mają różne zboczenia?
Rodzinę trzymał z daleka od swojej dodatkowej “pracy”. Starszy syn kształcił się na lekarza, a młodszy na adwokata (tu musiał posmarować kilku członków palestry, ale i to nie poszłoby gładko, gdyby nie dyskretna pomoc i wykorzystanie kontaktów ”mocodawców” ). Dumny był ze swych synów, lekarz zawsze przydaje się na starość, a jeszcze dobry adwokat w rodzinie to już ho, ho!
Jedyną słabością jaką miał, było uczucie zadowolenia z każdej dobrze wykonanej roboty. Z tego względu prowadził dziennik, w którym notował wszystkie oficjalne i nieoficjalne zlecenia z których był szczególnie dumny. Na przykład obok zdjęć odrestaurowanego BMW widniał także szczegółowy opis pracy i wycinek prasowy z katastrofy której był sprawcą. Nie był głupi aby chwalić się tym dziennikiem, o nie, dziennik był dobrze ukryty w garażu, gdzie nocami lubił dopisywać po kilka zdań. Ze zbyt wielu ust słyszał jak mafia traktuje tych, którzy za dużo wiedzą...
Latanie stanowiło jego najnowsze hobby. Własnoręcznie odremontował starego Pipera Comanche, jeszcze z lat ’50 zeszłego stulecia. Wynajmowane stanowisko w lotniskowym hangarze było dobrze zamknięte i z zainstalowanym alarmem; nie chciał aby ktoś niepowołany nawet dotknął jego ukochanej zabawki, poza tym nie ufał żadnemu mechanikowi. Posunął się nawet do tego, że w każdej futrynie hangaru umieszczał dyskretnie włos, który musiał wypaść gdyby ktoś obcy otworzył drzwi. Sprawdzał włosy za każdym razem przed otwarciem i wkładał ponownie przy zamykaniu.
Tego dnia włosy w drzwiach były na swoich miejscach, samolot wystartował bez najmniejszych problemów, ale na wysokości tysiąca metrów stery nagle zwiotczały. Przez chwilę jeszcze łudził się, że wpadł w dziurę powietrzną, ale ta ułuda rozwiała się w następnej sekundzie. Nie miał już żadnej kontroli nad maszyną. Ziemia zbliżała się szybko, a on cały czas zastanawiał się czy był to tylko zwykły, nieszczęśliwy wypadek...
--
No good deed goes unpunished...